Tę wyprawę dedykuję mojej rodzinie w podziękowaniu za wyrozumiałość.

Dariusz Tasior

Klub Rowerowy MTB Suwałki

Pomysł by wjechać na włoską przełęcz Stelvio urodził się w mojej głowie dawno temu. Na początku chciałem wybrać się tam korzystając z oferty jakiegoś biura podróży. Tylko co ja bym wtedy zobaczył? Ekrany akustyczne na autostradach przez trzy tysiące kilometrów?  Na miejscu zaś kilka grupowych podjazdów z przewodnikiem zaplanowaną wcześniej trasą. To nie dla mnie. Postanowiłem podobnie jak przed laty pojechać do Włoch rowerem. Po kilku miesiącach planowania, przygotowań, i treningów przyszła w końcu chwila, gdy wsiadłem na rower i ruszyłem w stronę Alp. Wystartowałem z Jeleniej Góry, i już pierwsze kilometry uświadomiły mi, że będzie to górska wyprawa. Podjazd do Jakuszyc obładowanym, ważącym wraz z bagażami 50 kg rowerem, zachwiał na chwilę mają wiarą we własne siły. Wiedziałem jednak, że mój organizm szybko przystosuje się do czekających go obciążeń. Gdy nadchodził kryzys wizualizowałem sobie swój wjazd na Stelvio. Dodawało mi to sił uruchamiając ostatnie, głęboko skrywane pokłady energii. Podczas tak ciężkiej, samotnej wyprawy nastawienie psychiczne jest kluczowe i w znacznej mierze decyduje o jej powodzeniu.

Przez pierwsze dwa dni podróżuję przez Czechy. Omijam główne drogi i duże miasta, zaglądając tylko na przepiękne starówki małych miasteczek. Przed wjazdem do Niemiec przecinam pasmo górskie Szumawa. Jest to obszar Parku Narodowego Szumawa wpisany na listę obszarów chronionych UNESCO. Droga biegnąca przez  dziewiczy las pnie się na wysokość ponad 1000 m n.p.m. Po niemieckiej stronie kolejna przełęcz, tym razem trochę niższa. Godzinka wspinaczki i zjeżdżam w dół, aż w dolinę Dunaju. Robię krótką rundę po  „bawarskiej Wenecji” czyli Passawie. Najstarsza jej część położona jest na półwyspie tuż przy ujściu Innu do Dunaju. Ruszam dalej prawą stroną Innu. Rzeka ta będzie główną osią mojej wyprawy. Przebiega na niej granica austriacko-niemiecka i po lewej stronie mam Austrię, zaś po prawej Niemcy. Podczas całej wyprawy tak często przekraczałem granicę obu tych państw, że zdarzało mi się zapomnieć, w którym z nich akurat jestem. Oba kraje są podobne do siebie. Na szczęście różnią się kolorem znaków drogowych z nazwami miejscowości. W  Austrii mają białe tło, zaś w Niemczech żółte.

Na jeden dzień opuszczam dolinę Innu zapuszczając się w głąb Bawarii. Krajobrazy tu są naprawdę bajkowe. Mam wrażenie, że zaraz na drodze pojawią się  krasnoludki. I wcale by mnie to nie zdziwiło. Do tego na Horyzoncie rysuje się już zarys Alp przybliżający się z każdym kilometrem. Coraz mocniej zaczynam czuć magię wyprawy. Nocuję nad jeziorem Chiemsee zwanym „bawarskim morzem”. Sezon urlopowy jeszcze się w pełni nie rozpoczął, tutaj jednak turystów nie brakuje . Ten wakacyjny raj jest ulubionym miejscem wypoczynku Niemców, choć można tu spotkać turystów z całej Europy. Mi najbardziej spodobał się szlak rowerowy wokół jeziora o długości ponad 50 km.

Żegnam się z Bawarią z postanowieniem, że zagoszczę tu na dłużej w drodze powrotnej. Szybko docieram do granicy Austrii, i już jestem w Tyrolu Północnym. Wracam nad Inn i kieruję się w stronę jego stolicy Innsbrucka. W tym stutysięcznym, alpejskim mieście, które dwa razy było gospodarzem Zimowych Igrzysk Olimpijskich, we wrześniu tego roku odbędą się Mistrzostwa Świata w Kolarstwie Szosowym. Poświęcam cały dzień na rekonesans po trasach czempionatu. Podjazd do Igls 1032 m n.p.m., oraz finałowa ścianka Gramarboden 886 m n.p.m., o nachyleniu dochodzącym do 25%, są świetnym treningiem przed wjazdem we włoskie Alpy. Zwiedzam też skocznię narciarską Bergisel, przy której znajduje się punkt widokowy z zachwycającą panoramą miasta na tle alpejskich szczytów.

Aby przedostać się do Włoch, muszę wspiąć się na graniczną przełęcz Brenner o wysokości 1374 m n.p.m. To 30 km podjazdu, który na początku jest dość stromy, a ja mam już w nogach 7 dni i 1000 km jazdy w trudnym terenie. Widok tablicy z napisem ITALIA, sprawia że w jednej chwili zapominam o zmęczeniu. Cieszę się, że tak szybko i bez komplikacji dotarłem do Włoch. Stąd do Stelvio mam już tylko jeden dzień jazdy. Z przełęczy zjeżdżam drogą dla rowerów. Jest ona świetnie wkomponowana w teren. Włochy bardzo pozytywnie zaskoczyły mnie rozbudowaną infrastrukturą rowerową. Od razu widać, że wszyscy kochają tu kolarstwo. Każdą alpejską doliną przebiega trasa rowerowa, z której korzystają zarówno kolarze, jak i turyści na rowerach ze wspomaganiem elektrycznym. Szlak przebiega z dala od głównej drogi. Często tuż nad rzeką. Włosi wykorzystują też stare, zamknięte dawno temu alpejskie drogi. Wylewają na nich gładką jak stół asfaltową ścieżkę rowerową. Wszystko jest perfekcyjnie oznakowane. Jest dużo tablic informacyjnych z mapami i drogowskazów. Przy bardziej stromych odcinkach są znaki ostrzegawcze, a tunele są dobrze oświetlone. W każdym z miasteczek położonych na trasie, szlak przeprowadził mnie przez jego zabytkowe centrum. Tu dopiero mogłem poczuć prawdziwy klimat Południowego Tyrolu. Mam wrażenie jakby czas się w nich zatrzymał. Nikomu się tu nie spieszy. Ulice pełne są kawiarnianych ogródków obleganych od rana. Ludzie siedzą w nich popijając aromatyczną włoską kawę i wpatrują się godzinami w górujące nad miastami szczyty Alp. Podróżowanie rowerem wśród tak malowniczych krajobrazów to czysta przyjemność. Są chwile, gdy przeciskając się powoli wąskimi uliczkami docieram do tak urokliwych zakamarków, że chciałbym się tu zatrzymać i nigdzie dalej już nie jechać.

Nocuję w Bolzano. Wieczorem zwiedzam miasto, które jest stolicą Tyrolu Południowego. Jest to dwujęzyczny region Włoch. Nazwy miejscowości podawane są po włosku i po niemiecku. Choć językiem urzędowym jest włoski, większość mieszkańców mówi tu po niemiecku i nazywa siebie Tyrolczykami Południowymi. Tereny te są rdzennie austriackie. Zostały wcielone do Włoch po I wojnie światowej. W Merano, które dziś jest jednym z najsłynniejszych uzdrowisk Europy, kurowała się słynna cesarzowa Elżbieta Bawarska (Sisi).  Bajkowy ogród botaniczny rozciągający się  wokół zamku w którym mieszkała, zachwyca różnorodnością kwiatów i roślin z całego świata.

Na brak zieleni nie mogę też narzekać na campingu w Prato. Małym miasteczku położonym na wysoko 880 m n.p.m. tuż przy drodze na przełęcz Stelvio. Warunki są tu naprawdę luksusowe. Do dyspozycji mam kompleks rekreacyjno-wypoczynkowy z dużym basenem.  Namiot rozbiłem pod sosną śródziemnomorską, z której zwisały długie szyszki przysłaniając mi delikatnie widok ośnieżonych szczytów Alp. Jest cudownie. Cieszę się, że w tak pięknym miejscu założyłem bazę na kolejne trzy dni, podczas których będę wspinał się do najwyżej położonych miejsc mojej wyprawy.

Na rozgrzewkę zaliczam podjazd do Maso Corto, stacji narciarskiej w dolinie Val Senales na wysokości 2011 m n.p.m. Wspinaczka zaczyna się od tunelu o długości 1160 metrów. Jest w nim stromo (7-8% nachylenia). Jazda w takim „kominie” jest dość nieprzyjemna. Jest niebezpiecznie, a każdy samochód powoduje duży hałas. Kolejne tunele są już dużo krótsze. Jedzie mi się coraz lepiej. Szybko docieram do przepięknego jeziora Lago di Vernago położonego na wysokości 1689 m n.p.m. Woda w jeziorze ma niesamowity turkusowy kolor, a wokół niego rosną stare modrzewie. 300 metrów powyżej jeziora leży Maso Corto. Zimą to miejsce jest popularne wśród narciarzy z Polski. Znajduje się tu stacja kolejki linowej, którą w 6 minut można dostać się na lodowiec Hochjoch 3280 m n.p.m. Na górze jest dość chłodno więc na zjazd zakładam kurtkę i ochraniacze na buty. Po 30 minutach ekscytującej jazdy z prędkością 50-60 km/h docieram bezpiecznie do doliny Adygi i jej brzegiem wracam do Prato.

Jedenastego dnia mojej wyprawy od rana jestem bardzo podekscytowany. Ruszam drogą, którą Włosi nazwali „Strada del Passo dello Stelvio”. Pogoda jest wyśmienita. Na niebie ani jednej chmurki. Marzyłem o takiej pogodzie podczas wjazdu na Stelvio. Spełniło się! To nagroda za cały trud jaki włożyłem by tutaj dotrzeć. Bez bagażu jedzie mi się bardzo dobrze. Nogi nabrały mocy napędzając ciężki rower przez 1300 km. Nie chciałem robić z tego podjazdu wyścigu. Wręcz przeciwnie, celebrowałem każdy jego kilometr delektując się wspaniałymi widokami. Mimo tego bez problemu wyprzedziłem kilku kolarzy-amatorów. Oczywiście do tempa zawodowców, którzy wielokrotnie ścigali się na tu na Giro de Italia dużo mi brakuje. Oni jeżdżą tutaj dwa razy szybciej. Ta legendarna przełęcz nosi tytuł „Cima Coppi  Par Excellence” najwyższego punktu, jaki kiedykolwiek osiągnął ten wyścig. Nazwa została nadana na cześć Fausto Coppi, który pięciokrotnie wygrał Giro de Italia.  Wspinaczka na przełęcz to 25 km jazdy ze średnim nachyleniem ponad 7 %. Do pokonania mam 1900 metrów przewyższenia. Droga przypomina serpentynę. Każdy zakręt ma przypisany numer. W sumie jest ich 48.  Po 2 godzinach i 30 minutach zdobywam PRZEŁĘCZ STELVIO – 2760 m n.p.m. – królowa alpejskich przełęczy. Jestem bardzo wzruszony. Przez ostatni rok każdego dnia myślałem o tej chwili nie mogąc się jej doczekać. Wyciągam biało-czerwona flagę, tę samą którą towarzyszyła mi we wszystkich wyprawach. Przechowywana głęboko w szufladzie była ostatnim reliktem starych czasów. Gdzieś w głębi duszy czułem, że jeszcze kiedyś będzie mi dane wwieźć ją wysoko i wyciągnąć by mogła załopotać smagana górskim wiatrem. Na górze jest dużo śniegu. Tuż obok jest lodowiec, a na nim 30 km tras narciarskich. Co ciekawe czynne są tylko przez kilka letnich miesięcy, gdy otwarty jest wjazd na przełęcz.
Na Stelvio spędziłem dwie wyjątkowe godziny, które zapadły głęboko w mojej pamięci. Czas ruszać dalej. Zjeżdżam w dół droga prowadzącą do Bormio. Po kilku kilometrach opuszczam Lombardię i odbijam w kierunku Szwajcarii. Granica przebiega przez przełęcz Umbrial 2503 m n.p.m. Zjazd po szwajcarskiej stronie kończy się w miejscowości Santa Maria, potem jeszcze 10 kilometrów z lekkim spadkiem i wracam do Włoch. Wszystko dzieje się tak szybko. Jak na jeden dzień wrażeń mam aż nadmiar. Wracam na kemping i wpatrując się w się w okoliczne alpejskie szczyty „osuszam” butelkę wina. Mam co świętować. Wszystkie główne cele mojej wyprawy mam już zrealizowane. Pozostało bezpiecznie wrócić do domu.
Trasy powrotnej nie miałem zaplanowanej. Układałem ją bardzo spontanicznie, ale z zachowaniem zasady, że odwiedzam jak najwięcej miejsc atrakcyjnych turystycznie. Takim miejscem zdecydowanie było jezioro Lago di Resia położone na wysokości 1498 m n.p.m. Jezioro powstało po wybudowaniu zapory i zalaniu całej doliny wodą, której poziom podniesiono o 22 metry. Pozostałością po położonej w dolinie wiosce, jest stojąca do dziś w wodach powstałego jeziora wieża kościoła z XIV wieku. W tym roku poziom wody był bardzo niski. Zazwyczaj jej lustro jest o 2-3 metry wyżej i wieżę można wtedy opłynąć łodzią czy też żaglówką. Tuż za jeziorem, na przełęczy o tej samej nazwie (Resia 1455 m n.p.m.), żegnam się z Włochami.
W Austrii spędzam tylko jedną noc. Przecinam dolinę Innu i przez kolejne 5 dni podróżuje po Bawarii. Najpierw zwiedzam dwa przepiękne miasta Mittenwald i Garmisch-Partenkirchen. W Polsce Ga-Pa znane jest przede wszystkim z Turnieju Czterech Skoczni, odbywającego się co roku na olimpijskiej skoczni Olimpiaschanze. Jednak niepowtarzalny klimat obu tych miejscowości tworzą malowidła na fasadach domów. Przedstawiają one zazwyczaj sceny z życia dawnych lub obecnych mieszkańców. W połączeniu z otaczającymi je szczytami gór, przeniosły mnie w zupełnie inną, bajkową rzeczywistość. Równie piękne są bawarskie jeziora. Staram się objechać jak najwięcej z nich. Jest to dość łatwe i przyjemne. Wokół każdego biegnie trasa rowerowa. Jeziora położone są na różnych wysokościach i aby podróżować między nimi trzeba pokonywać spore wzniesienia. Mi szczególnie spodobały się jeziora Kochelsee (600 m n.p.m.) i Walchensee (801 m n.p.m.). Odległość między nim to zaledwie 6 km, jednak różnica poziomów to ponad 200 metrów w pionie. Droga która je łączy, wije się jak wstążka i wspina na wysokość 859 m n.p.m. W sumie podróżowałem nad dziewięcioma bawarskimi jeziorami. Nad każdym z nich były świetne warunki do turystyki. Codziennie spotykałem setki rowerzystów korzystających z niezwykle rozwiniętej w tym regionie sieci tras rowerowych. Bawaria jest bardzo przyjazna rowerzystom i warto wybrać się tu na odpoczynek z całą rodziną.

Osiemnastego dnia mojej wyprawy wracam w dolinę Innu. Jadę w dół rzeki docierając wraz z nią do jej ujścia w niemieckiej Passawie. Po drodze wjeżdżam jeszcze na kilka godzin do Austrii, aby się z nią ostatecznie pożegnać na kładce rowerowej  obok zamku Wernstein.  W Passawie odbijam w lewo i kieruję się w górę Dunaju. Podróżuję przez 100 km Dunajską Drogą Rowerową (Dunauradweg). Na ostatnią noc w Niemczech, rozbijam się na kempingu w Deggendorfie, położonym tuż przy rzece. Widok przepływających Dunajem wycieczkowców i obładowanych towarami barek, na tle zachodzącego słońca, nastraja mnie nostalgicznie. Niestety moja wyjątkowa podróż dobiega już końca.

Ostatnie dwa dni wyprawy to jazda przez Czechy. Jak się już niejednokrotnie przekonałem podróżowanie rowerem po tym kraju potrafi dać nieźle w kość. Czechy płasko wyglądają tylko na mapie. W tym kraju tereny nizinne stanowią zaledwie 24% całej powierzchni. Naturalnym wyborem podczas jazdy rowerem są boczne drogi, które często prowadzą przez szczyty wzniesień. W porównaniu z Alpami nie są to długie podjazdy. Mają po kilka kilometrów, ale są dość strome. Przez cały dzień jazdy nazbiera się ponad 2000 metrów przewyższenia. Podobnie jak podczas drogi w Alpy, omijam Pragę. Tym razem z drugiej strony. Nie mogę oprzeć się jednak pokusie by zajrzeć do Pilzna, w którym najbardziej interesował mnie oczywiście sławny browar. Po takiej podróży zimne piwo wypite pod samym browarem smakowało wybornie. Ciekawe miałem też noclegi. Jeden wraz z setką wesołych, czeskich kajakarzy na małym polu namiotowym nad rzeką Berounka. Drugi zaś w międzynarodowym towarzystwie na kempingu obok fabryki Skody w Mlada Boleslav.

Powrót do Polski to oczywiście podjazd. Przecinam Góry Izerskie i w Jakuszycach wracam do ojczyzny. Na widok tablicy z Godłem Polski wydaję z siebie okrzyk radości. Jestem szczęśliwy i wzruszony. Przejechałem w sumie 2810 km odwiedzając pięć krajów. Na rowerze spędziłem 155 godzin. Różnica wzniesień podczas całej wyprawy to ponad 36 000 metrów. Pomimo tak trudnej trasy nie czułem żadnych dolegliwości, zdrowie naprawdę mi dopisało. Własnoręcznie przygotowany rower również spisał się świetnie. Nie miałem żadnej awarii. Jednym słowem byłem do tej wyprawy dobrze przygotowany fizycznie (przejechane 7000 km) oraz logistycznie. Odpowiednio się też do niej nastawiłem psychiczne. Pogoda mogła się tylko do tego dopasować i tak się stało. Padało tylko przez jeden dzień. Powrót w Alpy po 20 latach przerwy „smakował” wyśmienicie. Wrażeniami mógłbym obdzielić kilka lat swego życia. Było tego naprawdę dużo. Mam nadzieję, że udało mi się nimi z Wami podzielć.
W tej relacji kilka razy użyłem zwrotu „zdobyłem przełęcz”. Tak naprawdę to niczego nie zdobyłem. To góry pozwoliły mi na chwilę cieszyć się ich potęgą. Poczuć ich siłę i surowość. Pozwoliły mi rozkoszować się ich pięknem. Pozwoliły bym czuł ból w mięśniach podczas wspinaczki. Bym wzruszał się na szczytach. Bym bezpiecznie mknął w dół ścigając się z rwącymi strumieniami. Starałem się by podczas tej podróży „mnie” było jak najmniej. Liczyło się tylko to, co mnie otaczało…