Gdy 20 czerwca wsiadłem do pociągu żegnany przez najbliższych przyjaciół, przyszła chwila zadumy. Zastanawiałem się, co pcha mnie do podróżowania rowerem po Europie, do pokonywania niezliczonych trudności z pozyskaniem środków na wyjazd i przygotowaniem się do kolejnej wyprawy? Żadne odpowiedzi nie wydały mi się do końca trafione. Postanowiłem uchylać czoła przed wszystkim, co mnie spotka. Gdy następnego dnia po nieprzespanej nocy wjechałem do Czech „wykręcając” 166km w deszczu, przekonałem się, że podołam tegorocznym wyzwaniom. Byłem dobrze „wyjeżdżony”. Przez ostatnie trzy miesiące przejechałem na rowerze 5000 km trenując przed wyprawą. Trasę zaplanowałem jeszcze zimą, a rower, jak co roku wyremontowałem własnoręcznie. To pozwala mieć do niego pełne zaufanie.
Czechy przejechałem w ciągu dwóch nudnych i deszczowych dni, Na granicy mój paszport wzbudził jakieś podejrzenia niemieckich celników. Uspokoił ich jednak widok kilku walut. Wpuszczając mnie do Unii Europejskiej jeden z nich uniósł do góry kciuk i powiedział kilka ciepłych słów. Za granicą zaczyna się zupełnie inny świat. Szybko docieram do barokowej Passawy. Miasto jest cudowne. Leży u ujścia Inu do Dunaju. W porcie cumują wielkie statki, a wąskie, brukowane uliczki mają swój niepowtarzalny klimat. Nocują na kempingu by rano jeszcze raz zwiedzić miasto. Po południu zaś, ujrzałem już pierwsze zarysy Alp i wjechałem do Austrii, gdzie czekały mnie dwie pierwsze przełęcze: THURN 1273 m.npm oraz GERLOS 1628 m.npm. Tuż przed tą drugą oglądam drugi co do wielkości wodospad w Europie – KRIMMLER. Woda spada w nim z wysokości ponad 400 metrów. Pierwszy ostry zjazd omal nie kończy się upadkiem. Postanawiam na przyszłość bardziej uważać. Jednak już w St. Johann przytrafia mi się kolejna niebezpieczna przygoda. Potrąciła mnie karetka pogotowia. Miałem szczęście, bo sakwy zamortyzowały uderzenie, a kierowca w końcu się zorientował, że wymusił na mnie pierwszeństwo. On również miał szczęście, na zachodzie Europy za wykroczenia drogowe na rowerzystach słono się płaci. Sprawdzam rower. Wszystko gra, kierowca mnie przeprosił ruszam więc dalej do Innsbrucka. Zwiedzam starówkę i Skocznię Olimpijską. Teraz mam przed sobą 230 km podjazdu doliną Inu. Po drodze witam się ze Szwajcarią i odwiedzam St. Moritz, chyba najbardziej snobistyczne miasto w Europie. Leży ono na wysokości 1822 m.npm i składa się z samych hoteli i ekskluzywnych sklepów. Jeśli ma się worek pieniędzy trzeba tu koniecznie przyjechać, choćby po to by spotkać A. Schwarzenegera bywającego tu co roku. Należy to do dobrego tonu. Ja mam jednak o wiele mocniejsze wrażenia podczas zjazdu z przełęczy MALOJA. Jadę w chmurze, tak że widoczność jest bliska zeru. Mam uczucie jakbym płynął w mleku. Do tego serpentyny, mokry asfalt i prędkość 50-60 km/h. To naprawdę ekscytujące przeżycie. Na granicę włoską wpadam jak burza. W sumie zjazd miał ponad 50 km. Wylądowałem aż nad jeziorem Como.
Rano budzą mnie promienie słońca. Nareszcie! Suszę wszystko i ruszam wzdłuż jeziora, przy którego brzegu uczepione skał, rozkwitają śliczne małe wioseczki o czerwonych dachach. Widoki zapierają dech w piersiach. Obok drogi rosną palmy, tuje, pinie i oleandry a w wodzie odbijają się ośnieżone szczyty Alp. Temperatura 35 stopni w cieniu. Trafiłem do raju. Jedyną udręką są włoscy kierowcy. Dla nich nie istnieją przepisy ruchu drogowego, a najważniejszym przyciskiem w samochodzie jest klakson. Co rusz ktoś na mnie trąbi i sam nie wiem ostrzegając czy pozdrawiając. Teraz moja trasa wiedzie nad jezioro Lugano. Jest ono równie piękne. Jego brzegiem docieram do miasta o tej samej nazwie, przy okazji po raz drugi wjeżdżając do Szwajcarii. Lugano rzuca mnie na kolana. Nie potrafię go opisać. To trzeba zobaczyć.
Czeka mnie teraz 115 km. Podjazdu. Powoli palmy i winnice zostają z tyłu. Droga jest coraz bardziej stroma. Są chwile, gdy chcę zejść z roweru i go prowadzić. Nie poddaję się jednak. W końcu dopada mnie ostry kryzys. Robi mi się ciemno w oczach ze zmęczenia. Kładę się na trawie i wsłuchuję w odgłosy gór. Tabliczka czekolady i zimna woda prosto ze strumienia stawiają mnie na nogi. Po kilku kilometrach ostrego podjazdu dostrzegam tablicę z napisem: NUFENEN 2479 m.npm. Ogarnia mnie szczęście . Teraz już z góry prawie do samej Francji. Po drodze omal nie rozjechałem świstaka siedzącego na asfalcie.
Kolejnego dnia odwiedzam Sierre oraz Sion szwajcarskiego kandydata do organizacji zimowej olimpiady w 2006 roku, podobnie jak Zakopane. Pytam dwa razy kto został wybrany na gospodarza igrzysk, lecz z nikim nie mogę się dogadać. Po włoskojęzycznej jestem teraz we francuskojęzycznej części Szwajcarii. Inaczej wyobrażałem sobie ten kraj. Żyje tu mieszanka kilku narodowości, a mimo tego ludzie są pełni radości i bardzo przyjaźni. Bogactwo kraju można zobaczyć wchodząc do pierwszej z brzegu budki telefonicznej. Zamiast książki z numerami umieszczony jest w niej komputer.
Po południu zdobywam dwie przełęcze: FORCLAZ 1461 m.npm. i MONTETS . Druga z nich leży już we Francji. Zjeżdżając z niej docieram do zatłoczonego Chamonix. To kolejne piękne alpejskie miasteczko. Góruje nad nim masyw Mont Blanca z lodowcem Glacier des Bossons. Nocuję na kempingu. Pełno na nim alpinistów z całego świata. Jedni odpoczywają, drudzy szykują się do zdobywania szczytu najwyższego szczytu Alp. Zasypiam z myślą, że udało mi się dojechać aż tu na rowerze. Rano obserwuję Mont Blanca ( 4807 m.npm) w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Jeszcze raz wracam do Chamonix i ruszam w kierunku Albertville, gdzie w parku olimpijskim szukam śladów igrzysk. Miasto sprawia wrażenie uśpionego.
Szykuję się do ataku na najwyższą asfaltową przełęcz Alp a zarazem i Europy. Najpierw dojeżdżam do Seez. Główną ulicą miasta płynie rzeka wina. Na zakąskę straganiarze proponują sery i owoce. Zostawiam na kempingu namiot i bez bagażu ruszam w stronę Val d’Isere. Jedzie mi się bardzo dobrze. Przejeżdżam przez kilka tuneli. Otwarta w 1937 roku trasa uchodzi za „majstersztyk” drogowego budownictwa. Jest ona tak wyrafinowanie wkomponowana w teren, by utrzymać w miarę stałe nachylenie i minimalną ilość ostrych zakrętów. Ze względu na ekstremalnie wysokie położenie otwarta jest jedynie od początku lipca do końca września. Mija mnie sporo samochodów z umocowanymi na dachach nartami. Po czterech godzinach i 38 km podjazdu zdobywam ISERAN 2770 m.npm. Wcześniej jednak mocuję do roweru 3 metrowy palik z biało-czerwoną flagą. Gdy na wjeżdżam na przełęcz ludziom wychodzą oczy z podziwu. Ktoś podbiega robi mi zdjęcie, ktoś klepie po plecach. Bawię się jak małe dziecko robiąc honorowe rundy z flagą po przełęczy. Właśnie dziś są moje 26-te urodziny, a to co przeżywam jest najwspanialszym prezentem na który zapracowałem sobie przez 1800 km tej wyprawy. Stoję sobie na przełęczy mając całą Europę u swych stóp i jestem naprawdę szczęśliwy. Teraz już każdy kilometr będzie przybliżał mnie do Polski.
3.07.99 robię sobie odpoczynek Jak się okazało był to jeden z najtrudniejszych dni. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Czas wlókł się niesamowicie. Brakowało mi roweru. Uzależniłem się od niego przez te dwa tygodnie. Miałem też za dużo czasu na myślenie. Jak do tej pory nie odczuwałem samotności. Rzadko myślałem o bliskich których zostawiłem w Suwałkach. Mój umysł pochłonięty był trzema najważniejszymi sprawami: mieć co jeść, gdzie spać i nie zgubić drogi. Na inne myśli nie było czasu. Ciągle coś się zmieniało dostarczając mi mnóstwa wrażeń. Doszedłem do wniosku, że dni odpoczynku nie są mi potrzebne. Wszak czuję się dobrze.
Udowodniłem to już następnego dnia. Najpierw zdobyłem przełęcz PETIT ST. BERNARD 2118 m.npm i pożegnałem się na niej z Francją. Zjazd do Aosty i znów mozolna wspinaczka w upale. Męczące jest również duże natężenie ruchu drogowego i hałasu. Na szczęście ludzie w mijających mnie samochodach są bardzo życzliwi. Widząc mnie na obładowanym rowerze kiwają głowami z podziwu, unoszą kciuki a pewna starsza pani biła mi nawet brawo. W takich chwilach jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Oczywiście wszyscy rowerzyści obowiązkowo się pozdrawiają. Warto by przenieść ten zwyczaj do Polski. W takiej atmosferze zdobywam drugą tego dnia przełęcz GRAND ST. BERNARD 2469 m.npm. Tu również stoi pomnik Św. Bernarda. Jednak tę przełęcz rozsławił sam Napoleon. Znajduje się tu nawet muzeum upamiętniające historyczne przejście w 1800 r. Jego armii liczącej 30 000 żołnierzy wraz z artylerią, by pod Marengo zwycięsko zetrzeć się z Austriakami. Ja też miałem dziś dzień triumfu. 168 km, dwie wysokie przełęcze o łącznym przewyższeniu 3160m. To jest wynik, którego nie powstydziłby się nawet zawodowiec. A on nie ciągnie ze sobą całego domu, nie rozbija codziennie namiotu i nie odżywia się w supermarketach. Odżywianie i nawadnianie organizmu jest podczas wyprawy bardzo ważne. Przy takich obciążeniach potrzebuję on sporo „paliwa”. Wieczorem miałem nagrodę w postaci 40 km zjazdu. Mimo, że się prawie nie pedałuje to trzeba być na zjazdach bardzo skupionym. Tu wypadniecie z drogi kończy się upadkiem w przepaść, a zważywszy na to że rozpędziłem się do 74,9 km/h o błąd nie trudno. Muszę chwilę odpocząć. Boli mnie głowa i jest mi niedobrze. Podczas długich zjazdów prawie się głuchnie od szumu w uszach i różnicy ciśnień. Do tego tunele. W każdym z nich czai się śmierć. Zdarzają się nieoświetlone, w których mam wrażenie jakbym spadał w czarny komin. Najdłuższy tunel jakim jechałem miał 6 km długości, a licznik cały czas pokazywał ponad 60 km/h. Mimo wszystko uwielbiam zjazdy i jeżdżę je bardzo szybko wyciskając z zakrętów ile się da. Lubię pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa.
Następne cztery dni wypełnia mi podróżowanie przez Szwajcarię. Nadciąga niż i cały czas pada. Pogoda ma niebagatelne znaczenie podczas podróżowania na rowerze. Ja niestety nie mam do niej szczęścia. Z tego też powodu „zaliczam” tylko po jednej przełęczy dziennie: MOSSES 1445 m. npm, GRIMSEL 2165m. npm, FURKA 2431m. npm, OBERALP 2044 m. npm. W tym roku Alpy są bardzo niełaskawe, ale i piękne. Leży tu jeszcze dużo śniegu. Można też trafić na ślady po zimowych lawinach. Widok jest przerażający. Na przełęczy Grimsel było jezioro pełne lodowe kry. Czułem się tam jak na biegunie. Podobnie na Furce, gdzie zwiedziłem 100 metrowej długości tunel wykuty w lodowcu. Natomiast Oberalp była najzimniejszą przełęczą. Temperatura na niej nie przekraczała 2 stopni powyżej zera. Na zjazd założyłem wszystkie ciepłe ubrania, zimową czapkę i rękawice. Obok mnie przebierało się dwóch kolarzy. Pod stroje kolarskie wkładali gazety.
Doliną rzeki Rhein docieram do Liechtensteinu. Państewko jest malutkie. Zajmuje jedną alpejską doliną. W cały kraju są trzy kempingi. Nocuję na jednym z nich. Był to najdroższy nocleg w całej mojej wyprawie. Ku memu zdziwieniu spotykam tu pierwszych na mej drodze Polaków. Rozmowa po polsku sprawia mi sporo radości. Zostałem tez poczęstowany polskim piwem. Życie niesie ze sobą wiele niespodzianek.
Kieruję się w stronę jeziora Bodeńskiego. Niestety niebo nadal zaciągnięte jest chmurami, co skutecznie gasi uroki nadbrzeżnych miasteczek. Żegnam się ze Szwajcarią, zwiedzam Konstancję i niemiecką stroną jeziora docieram do Bregenz. Zachwycił mnie tam okazały amfiteatr zbudowany na wodzie.
Odbijam od jeziora Bodeńskiego i obieram kierunek w stronę Polski. Podróżuję przez Niemcy, Austrię i Czechy. Zaliczam trzy małe przełęcze oraz odwiedzam dwie skocznie narciarskie w Obersdorfie i Garmish-Partenkirchen. Omijając Monachium zwiedzam obóz koncentracyjny w Dachau. 25 dnia podróży opuszczam Unię Europejską, co od razu rzuca się w oczy. W Czechach zwiedzam Pilzno wraz z browarem i Muzeum Piwowarstwa. Jeszcze tylko Liberec, Góry Izerskie i 17 lipca wracam do Polski. Cały i zdrowy. W ramach odpoczynku dwa dni wędruję po Karkonoszach. 20 lipca o 6 rano wysiadam z pociągu na stacji Suwałki. Mam jeszcze siłę by przywitać się z miastem robiąc po nim rundę honorową. PRZYJECHAŁEM – PROSTE !
Pora na podsumowanie. Przejechałem 3715 km. Odwiedziłem 7 krajów. Zdobyłem 16 przełęczy, z których 7 miało ponad 2000 m. npm. Na rowerze spędziłem 182 godziny. Najkrótszy etap miał 110 a najdłuższy 196 km. Nie są to może rekordowe osiągnięcia, ale nie wybierałem się na tę wyprawę z myślą o biciu rekordów, ale po to by przeżyć wspaniałą rowerową przygodę. Dała mi ona dużo satysfakcji, ponieważ w pełni zrealizowałem jej program. Dzięki doświadczeniu z poprzednich wypraw nie miałem większych problemów. Rower spisywał się świetnie, a ja byłem do jej trudów dobrze przygotowany.
Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi w zrealizowaniu wyjazdu. „Gazecie Współczesnej” za patronat medialny i sponsorowanie. Dyrekcji Fabryki Mebli „Forte” za pomoc finansową. Pieniądze dostałem też z budżetu Urzędu Miejskiego. Chciałbym jeszcze podziękować rodzinie i przyjaciołom za cierpliwość i wsparcie.
Dariusz Tasior