Dariusz TasiorTę wyprawę dedykuję mojej rodzinie w podziękowaniu za wyrozumiałość.
Przez pierwsze dwa dni podróżuję przez Czechy. Omijam główne drogi i duże miasta, zaglądając tylko na przepiękne starówki małych miasteczek. Przed wjazdem do Niemiec przecinam pasmo górskie Szumawa. Jest to obszar Parku Narodowego Szumawa wpisany na listę obszarów chronionych UNESCO. Droga biegnąca przez dziewiczy las pnie się na wysokość ponad 1000 m n.p.m. Po niemieckiej stronie kolejna przełęcz, tym razem trochę niższa. Godzinka wspinaczki i zjeżdżam w dół, aż w dolinę Dunaju. Robię krótką rundę po „bawarskiej Wenecji” czyli Passawie. Najstarsza jej część położona jest na półwyspie tuż przy ujściu Innu do Dunaju. Ruszam dalej prawą stroną Innu. Rzeka ta będzie główną osią mojej wyprawy. Przebiega na niej granica austriacko-niemiecka i po lewej stronie mam Austrię, zaś po prawej Niemcy. Podczas całej wyprawy tak często przekraczałem granicę obu tych państw, że zdarzało mi się zapomnieć, w którym z nich akurat jestem. Oba kraje są podobne do siebie. Na szczęście różnią się kolorem znaków drogowych z nazwami miejscowości. W Austrii mają białe tło, zaś w Niemczech żółte.
Na jeden dzień opuszczam dolinę Innu zapuszczając się w głąb Bawarii. Krajobrazy tu są naprawdę bajkowe. Mam wrażenie, że zaraz na drodze pojawią się krasnoludki. I wcale by mnie to nie zdziwiło. Do tego na Horyzoncie rysuje się już zarys Alp przybliżający się z każdym kilometrem. Coraz mocniej zaczynam czuć magię wyprawy. Nocuję nad jeziorem Chiemsee zwanym „bawarskim morzem”. Sezon urlopowy jeszcze się w pełni nie rozpoczął, tutaj jednak turystów nie brakuje . Ten wakacyjny raj jest ulubionym miejscem wypoczynku Niemców, choć można tu spotkać turystów z całej Europy. Mi najbardziej spodobał się szlak rowerowy wokół jeziora o długości ponad 50 km.
Aby przedostać się do Włoch, muszę wspiąć się na graniczną przełęcz Brenner o wysokości 1374 m n.p.m. To 30 km podjazdu, który na początku jest dość stromy, a ja mam już w nogach 7 dni i 1000 km jazdy w trudnym terenie. Widok tablicy z napisem ITALIA, sprawia że w jednej chwili zapominam o zmęczeniu. Cieszę się, że tak szybko i bez komplikacji dotarłem do Włoch. Stąd do Stelvio mam już tylko jeden dzień jazdy. Z przełęczy zjeżdżam drogą dla rowerów. Jest ona świetnie wkomponowana w teren. Włochy bardzo pozytywnie zaskoczyły mnie rozbudowaną infrastrukturą rowerową. Od razu widać, że wszyscy kochają tu kolarstwo. Każdą alpejską doliną przebiega trasa rowerowa, z której korzystają zarówno kolarze, jak i turyści na rowerach ze wspomaganiem elektrycznym. Szlak przebiega z dala od głównej drogi. Często tuż nad rzeką. Włosi wykorzystują też stare, zamknięte dawno temu alpejskie drogi. Wylewają na nich gładką jak stół asfaltową ścieżkę rowerową. Wszystko jest perfekcyjnie oznakowane. Jest dużo tablic informacyjnych z mapami i drogowskazów. Przy bardziej stromych odcinkach są znaki ostrzegawcze, a tunele są dobrze oświetlone. W każdym z miasteczek położonych na trasie, szlak przeprowadził mnie przez jego zabytkowe centrum. Tu dopiero mogłem poczuć prawdziwy klimat Południowego Tyrolu. Mam wrażenie jakby czas się w nich zatrzymał. Nikomu się tu nie spieszy. Ulice pełne są kawiarnianych ogródków obleganych od rana. Ludzie siedzą w nich popijając aromatyczną włoską kawę i wpatrują się godzinami w górujące nad miastami szczyty Alp. Podróżowanie rowerem wśród tak malowniczych krajobrazów to czysta przyjemność. Są chwile, gdy przeciskając się powoli wąskimi uliczkami docieram do tak urokliwych zakamarków, że chciałbym się tu zatrzymać i nigdzie dalej już nie jechać.
Nocuję w Bolzano. Wieczorem zwiedzam miasto, które jest stolicą Tyrolu Południowego. Jest to dwujęzyczny region Włoch. Nazwy miejscowości podawane są po włosku i po niemiecku. Choć językiem urzędowym jest włoski, większość mieszkańców mówi tu po niemiecku i nazywa siebie Tyrolczykami Południowymi. Tereny te są rdzennie austriackie. Zostały wcielone do Włoch po I wojnie światowej. W Merano, które dziś jest jednym z najsłynniejszych uzdrowisk Europy, kurowała się słynna cesarzowa Elżbieta Bawarska (Sisi). Bajkowy ogród botaniczny rozciągający się wokół zamku w którym mieszkała, zachwyca różnorodnością kwiatów i roślin z całego świata.
Na brak zieleni nie mogę też narzekać na campingu w Prato. Małym miasteczku położonym na wysoko 880 m n.p.m. tuż przy drodze na przełęcz Stelvio. Warunki są tu naprawdę luksusowe. Do dyspozycji mam kompleks rekreacyjno-wypoczynkowy z dużym basenem. Namiot rozbiłem pod sosną śródziemnomorską, z której zwisały długie szyszki przysłaniając mi delikatnie widok ośnieżonych szczytów Alp. Jest cudownie. Cieszę się, że w tak pięknym miejscu założyłem bazę na kolejne trzy dni, podczas których będę wspinał się do najwyżej położonych miejsc mojej wyprawy.
Na rozgrzewkę zaliczam podjazd do Maso Corto, stacji narciarskiej w dolinie Val Senales na wysokości 2011 m n.p.m. Wspinaczka zaczyna się od tunelu o długości 1160 metrów. Jest w nim stromo (7-8% nachylenia). Jazda w takim „kominie” jest dość nieprzyjemna. Jest niebezpiecznie, a każdy samochód powoduje duży hałas. Kolejne tunele są już dużo krótsze. Jedzie mi się coraz lepiej. Szybko docieram do przepięknego jeziora Lago di Vernago położonego na wysokości 1689 m n.p.m. Woda w jeziorze ma niesamowity turkusowy kolor, a wokół niego rosną stare modrzewie. 300 metrów powyżej jeziora leży Maso Corto. Zimą to miejsce jest popularne wśród narciarzy z Polski. Znajduje się tu stacja kolejki linowej, którą w 6 minut można dostać się na lodowiec Hochjoch 3280 m n.p.m. Na górze jest dość chłodno więc na zjazd zakładam kurtkę i ochraniacze na buty. Po 30 minutach ekscytującej jazdy z prędkością 50-60 km/h docieram bezpiecznie do doliny Adygi i jej brzegiem wracam do Prato.
Osiemnastego dnia mojej wyprawy wracam w dolinę Innu. Jadę w dół rzeki docierając wraz z nią do jej ujścia w niemieckiej Passawie. Po drodze wjeżdżam jeszcze na kilka godzin do Austrii, aby się z nią ostatecznie pożegnać na kładce rowerowej obok zamku Wernstein. W Passawie odbijam w lewo i kieruję się w górę Dunaju. Podróżuję przez 100 km Dunajską Drogą Rowerową (Dunauradweg). Na ostatnią noc w Niemczech, rozbijam się na kempingu w Deggendorfie, położonym tuż przy rzece. Widok przepływających Dunajem wycieczkowców i obładowanych towarami barek, na tle zachodzącego słońca, nastraja mnie nostalgicznie. Niestety moja wyjątkowa podróż dobiega już końca.
Ostatnie dwa dni wyprawy to jazda przez Czechy. Jak się już niejednokrotnie przekonałem podróżowanie rowerem po tym kraju potrafi dać nieźle w kość. Czechy płasko wyglądają tylko na mapie. W tym kraju tereny nizinne stanowią zaledwie 24% całej powierzchni. Naturalnym wyborem podczas jazdy rowerem są boczne drogi, które często prowadzą przez szczyty wzniesień. W porównaniu z Alpami nie są to długie podjazdy. Mają po kilka kilometrów, ale są dość strome. Przez cały dzień jazdy nazbiera się ponad 2000 metrów przewyższenia. Podobnie jak podczas drogi w Alpy, omijam Pragę. Tym razem z drugiej strony. Nie mogę oprzeć się jednak pokusie by zajrzeć do Pilzna, w którym najbardziej interesował mnie oczywiście sławny browar. Po takiej podróży zimne piwo wypite pod samym browarem smakowało wybornie. Ciekawe miałem też noclegi. Jeden wraz z setką wesołych, czeskich kajakarzy na małym polu namiotowym nad rzeką Berounka. Drugi zaś w międzynarodowym towarzystwie na kempingu obok fabryki Skody w Mlada Boleslav.
Powrót do Polski to oczywiście podjazd. Przecinam Góry Izerskie i w Jakuszycach wracam do ojczyzny. Na widok tablicy z Godłem Polski wydaję z siebie okrzyk radości. Jestem szczęśliwy i wzruszony. Przejechałem w sumie 2810 km odwiedzając pięć krajów. Na rowerze spędziłem 155 godzin. Różnica wzniesień podczas całej wyprawy to ponad 36 000 metrów. Pomimo tak trudnej trasy nie czułem żadnych dolegliwości, zdrowie naprawdę mi dopisało. Własnoręcznie przygotowany rower również spisał się świetnie. Nie miałem żadnej awarii. Jednym słowem byłem do tej wyprawy dobrze przygotowany fizycznie (przejechane 7000 km) oraz logistycznie. Odpowiednio się też do niej nastawiłem psychiczne. Pogoda mogła się tylko do tego dopasować i tak się stało. Padało tylko przez jeden dzień. Powrót w Alpy po 20 latach przerwy „smakował” wyśmienicie. Wrażeniami mógłbym obdzielić kilka lat swego życia. Było tego naprawdę dużo. Mam nadzieję, że udało mi się nimi z Wami podzielć.
W tej relacji kilka razy użyłem zwrotu „zdobyłem przełęcz”. Tak naprawdę to niczego nie zdobyłem. To góry pozwoliły mi na chwilę cieszyć się ich potęgą. Poczuć ich siłę i surowość. Pozwoliły mi rozkoszować się ich pięknem. Pozwoliły bym czuł ból w mięśniach podczas wspinaczki. Bym wzruszał się na szczytach. Bym bezpiecznie mknął w dół ścigając się z rwącymi strumieniami. Starałem się by podczas tej podróży „mnie” było jak najmniej. Liczyło się tylko to, co mnie otaczało…